Jak już wspomniałam w nowej notce, wzięłam się za haft norweski, czyli hardanger. Śliczności wychodzą przy wykorzystaniu tej techniki, a jak widzę obrusy, to po prostu zbieram szczękę. Dodatkowo - odnoszę wrażenie, że w krzyżykach nie można osiągnąć niczego wybitnego. Krzyżyki każdy stawiać potrafi, nie ma się czego uczyć, można iść w ilość, wielkość obrazu, mnogość nitek i mieszanek. A ten haft ma różne ściegi, jak się okazało, różne trudności do pokononania - postanowiłam więc spróbować i ja. Zakupiłam odpowiednio gęstą kanwę (w okolicznej pasmanterii brak odpowiedniego lnu), nić perłową (ale tylko jednej grubości - 8) i do dzieła. Liczenie wygląda nieco inaczej niż przy krzyżykach, więc już to zajęło mi 15 minut:
Niedługo potem wyszło już coś takiego
i wyglądało to nieźle. Ścieg naokoło motyla to pierwsza 'masakra'. Wyszło średnio ładnie, u Krzysi wyglądało o niebo lepiej :)
Na razie prace zajęły dwie godziny. Potem pierwsze wycinanie i stresik. Przecięłam tylko jedną niepotrzebną nitkę - uważam to za sukces. I praca zaczęła wyglądać niczego sobie
I jeszcze w innym świetle
Potem zaczęły się mostki cerowane. Brzmią groźnie, tak też wyglądają, ale się okazało, że jakoś daję radę (no, prawie).
I skończone ściegi
W porównaniu do oryginalnego wzoru zrobiłam jedną zmianę - darowałam sobie "gołębię oczka". Stwierdziłam, że za dużo wyzwań jak na jeden dzień i spróbuję ich przy drugim podejściu. I inne światło
I jeszcze inna prezentacja
I przyszła najgorsza, jak się okazało część - wycięcie haftu z materiału. Poległam. Pocięłam nitki w kilku miejscach, jedno bardziej konkretnie, udało mi się złapać i nadgonić innymi nitkami, dwa miejsca zostawiam takie nieładne. Początki
No i rezultat końcowy
Łączny czas - 5 godzin. Wyniki średnie, ale się nie poddaję. Gdzieś mi się obił o oczy mały śliczny wzorek serduszka, będzie dobry do poćwiczenia.